Monday, March 17, 2014

Francja - elegancja, czyli o stereotypach

    W jednym z felietonów na sophisti.pl pisałam już o "francuskim stylu" i "paryskim szyku". Nie mogę jednak powstrzymać się, aby nie poruszyć i nie rozwinąć tego tematu, tym razem na swoim blogu.

Na początku śmieszyły mnie te zachwyty i peany pochwalne, których mnóstwo w polskich mediach i blogosferze pt. "jakie to Francuzki są szykowne" i w ogóle jaki to one mają wspaniały styl. Po ponad dwóch latach mieszkania na francuskiej ziemi, szczerze mówiąc nóż już mi się powoli w kieszeni otwiera, kiedy po raz kolejny czytam następne bzdury o "french style". Od razu uprzedzam, że to co tu przeczytacie, to moje subiektywne obserwacje i odczucia i szanuję to, że każdy może mieć swoje zdanie. Liczę jednak, że ten szacunek działa w dwie strony. Tak czy siak, przejdźmy do konkretów.

Czy stylem można nazwać sposób ubierania się, który widać na co drugiej dziewczynie we Francji? Czy noszenie ciemnych, stonowanych kolorów, balerinek, prostych żakietów/ sweterków i wąskich czarnych spodni można zdefiniować jako konkretny, modowy styl? Tak właśnie wyglądają francuskie ulice od Paryża po Marsylię: chodzące klony w takich samych barwach i fasonach. Na modzie nie znam się za bardzo, ale mam oczy i jakieś wyczucie estetyki. Zawsze myślałam, że posiadanie swojego stylu wiąże się z indywidualnym podejściem, ze znajomością trendów, ale nie ze ślepym podążaniem za nimi i braniem wszystkiego 1:1. To co widać na francuskich ulicach, to prawie identycznie ubrane kobiety, które można od siebie odróżnić jedynie po kolorze włosów, czy torebki. Oczywiście są dziewczyny, które eksperymentują z modą, chcą być oryginalne, szperają w sieci czy w małych butikach w poszukiwaniu modowych perełek. Większość młodych Francuzek jednak ubiera się w sieciówkach i uwierzcie mi, że naprawdę niewiele osób w kraju nad Sekwaną stać na to, by odwiedzać butiki znanych projektantów...

Poza tym, na ulicach zarówno Paryża, Lyonu czy mojego prowincjonalnego Pontarlier widziałam już tyle "modowych koszmarków", że czasami żałuję, iż nie miałam przy sobie aparatu fotograficznego. Zapewniam, że wyżej wymienione "stylizacje" bez szwanku mogłyby stanąć w konkury z "perełkami", które można oglądać na znanej już dobrze w Polsce stronie, Faszyn from Raszyn.

Polakom wydaje się, że wszędzie dobrze tam, gdzie nas nie ma i że zachód Europy, to taka Arkadia, do której nam jeszcze bardzo daleko. Dlaczego tyle kompleksów tkwi w naszym narodzie? Dlaczego nie spojrzymy na polskie ulice? Czemu nie widzimy jak atrakcyjne, pomysłowe i kobiece są nasze rodzime Polki, a wychwalamy "francuski styl", który według mojej subiektywnej opinii w ogóle nie istnieje? Na ulicach Warszawy, czy innych miast w Polsce widać więcej kolorów, odwagi, ciekawych zestawień. Naprawdę wkurza mnie zachwyt nad "paryskim szykiem", co najlepiej zobrazuje powiedzenie: "cudze chwalicie, swojego nie znacie". Oczywiście i na naszych rodzimych ulicach nie brakuje swoistych "perełek", takich jak białe kozaczki, tandetne kożuszki, futerka, różowe tipsy, czy inne tego rodzaju "cuda wianki". Myślę jednak, że Polki ubierają się ogólnie rzecz biorąc ciekawiej i odważniej (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), niż Francuzki.

Kolejna kwestia wałkowana w idiotycznych poradnikach, telewizjach śniadaniowych czy na blogach pod tytułem: "dlaczego Francuzki nie tyją"? Znowu nie rozumiem sensu powtarzania tak idiotycznych banałów i wałkowania utartych już do granic możliwości stereotypów. Tak się składa, że i owszem, kobiety we Francji są z reguły szczupłe, albo wręcz chude, ale nie wszystkie! Widać na francuskich ulicach co raz więcej pań (i panów również) z nadwagą, albo wręcz otyłych i uwierzcie mi, że nie są to turystki ze Stanów, czy Anglii, tylko rodowite Francuzki. No, ale powracając do głównego pytania dlaczego kobiety nad Sekwaną niby nie tyją, spieszę z prostą i banalną odpowiedzią: bo jedzą rozsądnie i z głową! Codzienne posiłki w tych samych godzinach, brak podjadania i litry wody mineralnej. Oto i cały sekret ich szczupłości. Francuzki nie lubią się pocić na siłowni i absolutnie nie zamęczają się godzinnymi treningami. Dużo spacerują (o ile mają na to czas), a z większych aktywności fizycznych wybierają zumbę, salsę, jogę czy pilates. Część z nich uprawia też jogging, ale nie jest to absolutnie "sport narodowy". 

Kobiety nad Sekwaną nie rozmawiają o dietach (bo ich nie stosują) i wypoconych godzinach na siłowni. Cieszą się jedzeniem, traktują je jako jedną z ogromnych przyjemności i niczego sobie nie odmawiają. Oczywiście nie obżerają się i nie traktują swojego ciała jak śmietnik. Jedzą zdrowo, rozsądnie i regularnie! Dodatkowo niektórzy twierdzą, że są obdarzone dobrymi genami i mają świetną przemianę materii. Obstawałbym jednak przy wersji z mądrym, regularnym odżywianiem się, nie gloryfikując jakichś nadprzyrodzonych zdolności. 

No i ostatnia kwestia, czyli szeroko pojęte dbanie o siebie i makijaż. Nieprawdą jest na przykład, że francuskie kobiety używają tylko czerwonego lakieru do paznokci. Na ich dłoniach często widać odcienie zieleni, żółci, różu czy fioletu, a nawet czerni. Mało tego, rzadkością nie są poobgryzane paznokcie z odpryśniętym już manicure. Tak więc karmienie Polek bzdurami, że wszystkie Francuzki dbają o swoje dłonie i skrupulatnie je pielęgnują, jest po prostu kłamstwem.

Jeżeli zaś chodzi o makijaż, to z moich subiektywnych obserwacji wynika, że jakieś 40% francuskich kobiet w ogóle się nie maluje (i nie koloryzuje włosów strasząc siwizną tuż pod trzydziestce), kolejne 40% robi ze swojej twarzy istne płótno malarskie, które wygląda jak dzieło przedszkolaka, no i ostatnie 10%, które do kwestii makijażu podchodzi bardzo skrupulatnie i z głową. Grupa kobiet (i bardzo młodych nastolatek), która traktuje swoją twarz ogromną liczbą "upiększaczy" i różnego rodzaju mazideł, powinna mieć jakiś odgórny zakaz ich stosowania. Grube, czarne kreski na powiekach, cienie w kolorze błękitu czy wściekłego różu, policzki a' la clown i mocno zaznaczone usta - tak wyglądające panie, to bardzo częsty widok na francuskich ulicach. Jak na mój gust - naprawdę nie ma się czym zachwycać...

Podsumowując: nie lubię generalizowania i wrzucania wszystkiego jak leci do jednego worka. Walczę cały czas ze stereotypami, choć to walka niełatwa niestety. Myślę też, że w każdym kraju, mieście czy zakątku świata można spotkać ludzi i pięknych i tych mniej urodziwych, świetnie ubranych lub mówiąc krótko "przebranych"; zadbanych i szczupłych, jak i takich, którzy do swojego wyglądu nie przykuwają najmniejszej wagi. I super, że świat jest taki różnorodny i pełen kontrastów. Dzięki temu właśnie jest taki ciekawy i inspirujący! Oklepane teksty i zdarte już do granic możliwości stereotypy odłóżmy już jednak na półkę :)

Trochę długi wyszedł mój wywód, ale mam nadzieję, że znajdą się osoby, które dobrną do końca. Jestem ciekawa Waszych opinii w powyższym temacie. Miłego wieczoru i do następnego wpisu!


Sunday, March 9, 2014

Weekend w Strasbourgu

    Kilka tygodni temu postanowiliśmy wybrać się na weekend do stolicy Alzacji. Główną okazją i przyczyną naszego wyjazdu były moje 30. urodziny (tak, tak wiem: jestem już stara ;) Chciałam jakoś uczcić ten wyjątkowy dzień i na początku braliśmy pod uwagę wypad do Paryża, ale odległość i fakt, że już tam byliśmy kilkakrotnie sprawiły, iż stanęło na pomyśle o wyjeździe do Strasbourga.

Stolica Alzacji, to dość spore miasto jak na francuskie realia (mieszka tam ponad 270 tysięcy osób). Strasbourg urzekł nas przepiękną architekturą, malowniczą starówką i dobrą kuchnią. Nie jest to jednak miasto typowo "francuskie", co widać na każdym kroku. Myślę, że wiele osób zgodzi się, że stolica Alzacji bardziej przypomina niemieckie miasteczko, niż francuską ziemię. Różnic między Strasbourgiem, a innymi miastami w kraju nad Sekwaną jest kilka, a przede wszystkim zupełnie inna kuchnia, czyli dużo kiszonej kapusty, tłuste kiełbasy, piwo - to wszystko jest właśnie w takim niemieckim klimacie. Poza tym restauracje w stolicy Alzacji są otwarte praktycznie od rana do nocy, bez żadnych przerw, czego nie uświadczysz w innych miastach we Francji gdzie posiłek można skonsumować między 12:00 a 14:00, a później między 19:00 a 21:00 (mniej więcej tak to wygląda np. w Paryżu, w Lyonie, czy w innych większych/ mniejszych miejscowościach).

Strasbourg, to miasto pełne turystów, stąd też chyba mało sympatyczne podejście do klientów w tutejszych kioskach i sklepach z pamiątkami. Rozumiem jak najbardziej zmęczenie coraz to nowymi zwiedzającymi, ale z drugiej strony z tak obcesowym traktowaniem klientów nie spotkałam się we Francji nigdzie (no oczywiście oprócz Paryża - tamtejsi kelnerzy i sprzedawcy słyną wręcz ze swojej "niesympatyczności").

Jedyne co nam się nie za bardzo udało podczas weekendu w stolicy Alzacji, to pogoda... Praktycznie cały czas padał deszcz i przemokliśmy do suchej nitki! Tak, czy siak wyjazd był świetny, co mam nadzieję oddadzą zdjęcia choć w maleńkim stopniu. Od razu przepraszam za ich jakość: pochmurne, deszczowe niebo niezbyt sprzyja pięknym fotografiom... 

Będąc w Strasbourgu koniecznie musicie spróbować flammekuehce, czyli tradycyjnego alzackiego dania, które składa się z chrupkiego ciasta prosto z pieca, śmietany, boczku i cebuli. Dla wszystkich wielbicieli takich dość "ciężkich" smaków polecam ten regionalny przysmak. Poza tym warto skusić się na kiszoną kapustę i lampkę lokalnego, alzackiego wina (nie jest najlepsze we Francji, ale generalnie bardzo smaczne). Lokalna kuchnia należy do raczej ciężkostrawnych i na pewno nie jest dietetyczna, ale będąc w Strasbourgu byłoby wręcz grzechem nie skusić się na tutejsze przysmaki :)

Miłego weekendu!

Kamienice, które mnie urzekły :)


Ulica, gdzie znajdował się nasz hotel


Nasz hotel

Stare miasto w Strasbourgu







Katedra Najświętszej Marii Panny



























Dworzec kolejowy w Strasbourgu

Okolice dworca






Dworzec od środka

Petite France




















Budynek liceum - prawda, że przepiękny?


Parlament Europejski