W jednym z felietonów na sophisti.pl pisałam już o "francuskim stylu" i "paryskim szyku". Nie mogę jednak powstrzymać się, aby nie poruszyć i nie rozwinąć tego tematu, tym razem na swoim blogu.
Na początku śmieszyły mnie te zachwyty i peany pochwalne, których mnóstwo w polskich mediach i blogosferze pt. "jakie to Francuzki są szykowne" i w ogóle jaki to one mają wspaniały styl. Po ponad dwóch latach mieszkania na francuskiej ziemi, szczerze mówiąc nóż już mi się powoli w kieszeni otwiera, kiedy po raz kolejny czytam następne bzdury o "french style". Od razu uprzedzam, że to co tu przeczytacie, to moje subiektywne obserwacje i odczucia i szanuję to, że każdy może mieć swoje zdanie. Liczę jednak, że ten szacunek działa w dwie strony. Tak czy siak, przejdźmy do konkretów.
Czy stylem można nazwać sposób ubierania się, który widać na co drugiej dziewczynie we Francji? Czy noszenie ciemnych, stonowanych kolorów, balerinek, prostych żakietów/ sweterków i wąskich czarnych spodni można zdefiniować jako konkretny, modowy styl? Tak właśnie wyglądają francuskie ulice od Paryża po Marsylię: chodzące klony w takich samych barwach i fasonach. Na modzie nie znam się za bardzo, ale mam oczy i jakieś wyczucie estetyki. Zawsze myślałam, że posiadanie swojego stylu wiąże się z indywidualnym podejściem, ze znajomością trendów, ale nie ze ślepym podążaniem za nimi i braniem wszystkiego 1:1. To co widać na francuskich ulicach, to prawie identycznie ubrane kobiety, które można od siebie odróżnić jedynie po kolorze włosów, czy torebki. Oczywiście są dziewczyny, które eksperymentują z modą, chcą być oryginalne, szperają w sieci czy w małych butikach w poszukiwaniu modowych perełek. Większość młodych Francuzek jednak ubiera się w sieciówkach i uwierzcie mi, że naprawdę niewiele osób w kraju nad Sekwaną stać na to, by odwiedzać butiki znanych projektantów...
Poza tym, na ulicach zarówno Paryża, Lyonu czy mojego prowincjonalnego Pontarlier widziałam już tyle "modowych koszmarków", że czasami żałuję, iż nie miałam przy sobie aparatu fotograficznego. Zapewniam, że wyżej wymienione "stylizacje" bez szwanku mogłyby stanąć w konkury z "perełkami", które można oglądać na znanej już dobrze w Polsce stronie, Faszyn from Raszyn.
Polakom wydaje się, że wszędzie dobrze tam, gdzie nas nie ma i że zachód Europy, to taka Arkadia, do której nam jeszcze bardzo daleko. Dlaczego tyle kompleksów tkwi w naszym narodzie? Dlaczego nie spojrzymy na polskie ulice? Czemu nie widzimy jak atrakcyjne, pomysłowe i kobiece są nasze rodzime Polki, a wychwalamy "francuski styl", który według mojej subiektywnej opinii w ogóle nie istnieje? Na ulicach Warszawy, czy innych miast w Polsce widać więcej kolorów, odwagi, ciekawych zestawień. Naprawdę wkurza mnie zachwyt nad "paryskim szykiem", co najlepiej zobrazuje powiedzenie: "cudze chwalicie, swojego nie znacie". Oczywiście i na naszych rodzimych ulicach nie brakuje swoistych "perełek", takich jak białe kozaczki, tandetne kożuszki, futerka, różowe tipsy, czy inne tego rodzaju "cuda wianki". Myślę jednak, że Polki ubierają się ogólnie rzecz biorąc ciekawiej i odważniej (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), niż Francuzki.
Kolejna kwestia wałkowana w idiotycznych poradnikach, telewizjach śniadaniowych czy na blogach pod tytułem: "dlaczego Francuzki nie tyją"? Znowu nie rozumiem sensu powtarzania tak idiotycznych banałów i wałkowania utartych już do granic możliwości stereotypów. Tak się składa, że i owszem, kobiety we Francji są z reguły szczupłe, albo wręcz chude, ale nie wszystkie! Widać na francuskich ulicach co raz więcej pań (i panów również) z nadwagą, albo wręcz otyłych i uwierzcie mi, że nie są to turystki ze Stanów, czy Anglii, tylko rodowite Francuzki. No, ale powracając do głównego pytania dlaczego kobiety nad Sekwaną niby nie tyją, spieszę z prostą i banalną odpowiedzią: bo jedzą rozsądnie i z głową! Codzienne posiłki w tych samych godzinach, brak podjadania i litry wody mineralnej. Oto i cały sekret ich szczupłości. Francuzki nie lubią się pocić na siłowni i absolutnie nie zamęczają się godzinnymi treningami. Dużo spacerują (o ile mają na to czas), a z większych aktywności fizycznych wybierają zumbę, salsę, jogę czy pilates. Część z nich uprawia też jogging, ale nie jest to absolutnie "sport narodowy".
Kobiety nad Sekwaną nie rozmawiają o dietach (bo ich nie stosują) i wypoconych godzinach na siłowni. Cieszą się jedzeniem, traktują je jako jedną z ogromnych przyjemności i niczego sobie nie odmawiają. Oczywiście nie obżerają się i nie traktują swojego ciała jak śmietnik. Jedzą zdrowo, rozsądnie i regularnie! Dodatkowo niektórzy twierdzą, że są obdarzone dobrymi genami i mają świetną przemianę materii. Obstawałbym jednak przy wersji z mądrym, regularnym odżywianiem się, nie gloryfikując jakichś nadprzyrodzonych zdolności.
No i ostatnia kwestia, czyli szeroko pojęte dbanie o siebie i makijaż. Nieprawdą jest na przykład, że francuskie kobiety używają tylko czerwonego lakieru do paznokci. Na ich dłoniach często widać odcienie zieleni, żółci, różu czy fioletu, a nawet czerni. Mało tego, rzadkością nie są poobgryzane paznokcie z odpryśniętym już manicure. Tak więc karmienie Polek bzdurami, że wszystkie Francuzki dbają o swoje dłonie i skrupulatnie je pielęgnują, jest po prostu kłamstwem.
Jeżeli zaś chodzi o makijaż, to z moich subiektywnych obserwacji wynika, że jakieś 40% francuskich kobiet w ogóle się nie maluje (i nie koloryzuje włosów strasząc siwizną tuż pod trzydziestce), kolejne 40% robi ze swojej twarzy istne płótno malarskie, które wygląda jak dzieło przedszkolaka, no i ostatnie 10%, które do kwestii makijażu podchodzi bardzo skrupulatnie i z głową. Grupa kobiet (i bardzo młodych nastolatek), która traktuje swoją twarz ogromną liczbą "upiększaczy" i różnego rodzaju mazideł, powinna mieć jakiś odgórny zakaz ich stosowania. Grube, czarne kreski na powiekach, cienie w kolorze błękitu czy wściekłego różu, policzki a' la clown i mocno zaznaczone usta - tak wyglądające panie, to bardzo częsty widok na francuskich ulicach. Jak na mój gust - naprawdę nie ma się czym zachwycać...
Podsumowując: nie lubię generalizowania i wrzucania wszystkiego jak leci do jednego worka. Walczę cały czas ze stereotypami, choć to walka niełatwa niestety. Myślę też, że w każdym kraju, mieście czy zakątku świata można spotkać ludzi i pięknych i tych mniej urodziwych, świetnie ubranych lub mówiąc krótko "przebranych"; zadbanych i szczupłych, jak i takich, którzy do swojego wyglądu nie przykuwają najmniejszej wagi. I super, że świat jest taki różnorodny i pełen kontrastów. Dzięki temu właśnie jest taki ciekawy i inspirujący! Oklepane teksty i zdarte już do granic możliwości stereotypy odłóżmy już jednak na półkę :)
Trochę długi wyszedł mój wywód, ale mam nadzieję, że znajdą się osoby, które dobrną do końca. Jestem ciekawa Waszych opinii w powyższym temacie. Miłego wieczoru i do następnego wpisu!