Tuesday, April 15, 2014

Książki, które polecam i te, które okazały się chybionym zakupem

     Wczoraj był post, w którym polecałam Wam zapoznanie się z nowym portalem informacyjnym NEOMEDIA, a dziś będzie o książkach, które pochłaniam w dość sporych ilościach.

Zawsze jak jestem w Polsce, to zostawiam sobie miejsce w walizce na nowości, które dołączą do niemałej już całkiem biblioteczki. Ostatnim razem w ojczyźnie byłam w grudniu i oczywiście nie obyło się bez odwiedzenia dużej księgarni, gdzie zaopatrzyłam się w kilka ciekawych (i mniej ciekawych) pozycji. 

Na początku chciałabym Wam polecić z czystym sumieniem powieść Elizabeth Bard "Lunch w Paryżu". Jako, że zaraz po przyjeździe do Francji stałam się wielką fanką książek, w których emigrantki takie jak ja opisywały swoje życie i zmagania z nową rzeczywistością na francuskiej ziemi, tak też często sięgałam po tego typu powieści. "Lunch w Paryżu" jest właśnie jedną z nich. To historia młodej Amerykanki, która dla ukochanego z Bretanii postanowiła rzucić Nowy Jork i Londyn i zamieszkać nad Sekwaną. Książka jest momentami bardzo śmieszna, ale też i wzruszająca. Historia wydaje się bardzo prawdziwa i rzeczywista, gdzie piękno i urok Paryża przeplatane są często ze smutkiem, rozczarowaniem lub zdziwieniem głównej bohaterki. Emocje, które towarzyszą młodej Elizabeth po przyjeździe do Francji są bardzo skrajne: z jednej strony zachwyt nad potrawami, francuską kulturą, stylem życia, paryską nonszalancją, z drugiej zaś jednak strony - tęsknota za "swojskością" Ameryki i nierzadko brutalne zderzenie z rzeczywistością na obcej ziemi (szukanie pracy, brak perspektyw, uczucie wypalenia i zniechęcenia, różnice kulturowe i problemy językowe). Książka poza tym przeplatana jest wieloma przepisami na pyszne francuskie (i nie tylko) dania, które są idealnie wkomponowane w opowiadaną historię. Niestety podane przepisy są moim zdaniem dość chaotyczne i mało konkretne, a i z dostępnością wielu składników można mieć kłopot... (nawet we Francji). Generalnie jednak powieść Elizabeth Bard polecam na leniwe wieczory i sobotnie popołudnia w towarzystwie dobrej kawy. Poprawa humoru gwarantowana! Chciałabym zaznaczyć, że nie jest to literatura "najwyższych lotów", ale lekka i sympatyczna książka, po którą warto sięgnąć dla relaksu.



Kolejne powieści z cyklu "emigracyjno - wyjazdowego", to książki Isabelle Lafleche "Kocham Nowy Jork" i "Kocham Paryż". Na ich zakup skusiły mnie recenzje na kilku blogach i stronach internetowych, czego w sumie nie mogę żałować. Podobnie jak "Lunch w Paryżu", tak i powieści pani Lafleche nie są wielkimi dziełami literatury światowej, ale nadają się w sam raz na wolny wieczór, czy wakacje. Główna bohaterka Catherine, ambitna prawniczka (rodowita Francuzka) zmaga się z przeciwnościami losu i codziennością w jednej z międzynarodowych kancelarii prawniczych w Nowym Jorku. W książce "Kocham Nowy Jork" można znaleźć sporo: katorżniczą pracę w korporacji, zmagania z szukaniem mieszkania na Manhattanie, bolesny zawód miłosny, świat zarówno wielkiej finansjery, jak i prestiżowych domów mody oraz upragnioną nadzieję na prawdziwą miłość. Dalsze losy Catherine możemy śledzić na łamach powieści "Kocham Paryż" i tutaj pojawia się maleńki zgrzyt... Mianowicie: pierwsza część powieści o losach Catehrine była dosyć ciekawą, ale też i lekką przygodą czytelniczą, zaś jej kontynuacja w Paryżu, to już trochę odgrzewany kotlet... Schematyczność akcji, przewidywalność wątków i irytująca momentami naiwność (albo wręcz głupota) głównej bohaterki momentami nudzą, ale też i po prostu wkurzają! Dotrwałam jednak do końca i... wszystko wskazuje na to, że szykuje się trzecia część losów Catherine, i to znowu w innym mieście świata. Ba! Na kolejnym kontynencie! Nie wiem czy autorka rzeczywiście planuję wydanie następnej powieści z Catehrine w roli głównej, ale koniec w "Kocham Paryż" ewidentnie na to wskazuje. Tak czy siak, czytało się łatwo, lekko i przyjemnie, ale bez wielkiego "wow"!



Pozostając w klimacie Paryża i Francji chciałabym wspomnieć o poradniku "Lekcje Madame Chic" autorstwa Jennifer L. Scott. Tą książkę zaliczam do jednej z największych porażek w dziedzinie swoich księgarnianych zakupów. Poradnik jest po prostu nudny i przewidywalny i jak na mój gust ma niewiele wspólnego ze stylem, czy wizerunkiem prawdziwej paryżanki. O paryskim szyku pisałam niedawno na blogu i nadal podtrzymuję, że coś takiego nie istnieje, a więc książka Jennifer L. Scott okazała się dla mnie totalną porażką... Wiadomo, że Amerykanie zachwycają się Europą (szczególnie Francją i Włochami), a więc ich opinie są raczej mało obiektywne i trafne... "Lekcje Madame Chic", to moim zdaniem stek głupawych porad i powielanie stereotypów, które już i tak krążą po świecie i walka z nimi, to jak batalia z wiatrakami... Jennifer L. Scott w swojej książce zachwyca się rzeczami jak dla mnie oczywistymi i nie wnoszącymi nic nowego. Autorka jak naiwna nastolatka odśpiewuje peany pochwalne czerwonej szmince, nudnym kolorom ubrań i stylowi życia rodem z domów burżuazji. Jej porady w stylu: "Kontroluj poziom stresu. Kiedy czujesz, że fala stresu wzbiera, wpraw sobie nastrój" lub: "Delikatnie podkreśl swoją urodę makijażem au naturel, kiedy chcesz wyglądać świeżo i młodzieńczo" ,czy też: "Naucz się doceniać, to co już masz"  są tak oczywiste, że wydawałoby się, iż nawet dziecko z podstawówki ma je głęboko wpojone. Z książki pani Scott nie dowiedziałam się nic nowego, nic mnie nie zaskoczyło, za to co drugie zdanie wprawiało w zażenowanie lub powodowało napad śmiechu. Tego poradnika nie polecam w ogóle i bardzo dziwi mnie fakt, iż Wydawnictwo Literackie podjęło się wydania takiego bezużytecznego gniota.


Przedostatnią książką, o której chciałabym napisać jest "Wiedeńska gra" hiszpańskiej pisarki, Carli Montero. Jej pierwszą powieść wydana w Polsce "Szmaragdowa tablica" był całkiem ciekawą lekturą na wolne dni, czego niestety o "Wiedeńskiej grze" do końca powiedzieć nie mogę... Wydawałoby się, że mamy tu wszystko, czego potrzebuje powieść sensacyjno - szpiegowska: mamy tajemnicę, zagadkę, mroczny zamek pod Wiedniem, inteligentną główną bohaterkę, intrygę, tajemnicze bractwo, wątek romantyczny i interesującą scenerię stolicy Austrii z początku XX wieku. Książkę przeczytałam do końca, ale tak naprawdę w jej akcję wciągnęłam się po około 100 stronach. Na początku jest nudno, nie wiadomo w ogóle o co chodzi i dlaczego, a tak naprawdę całe rozwiązanie zagadki na końcu pozostawia niedosyt i niedomówienia. Ogólnie rzecz biorąc Carla Montero pisze płynnie próbując czarować czytelnika swoją prozą strona po stronie, pozostawiając jednak dziwną "przestrzeń", która do mnie osobiście średnio trafia. Zakupu książki nie żałuję, ale czy jest to powieść wszech czasów? Na pewno nie. Tak czy siak - można sięgnąć.


Ostatnią pozycją, o której chciałabym wspomnieć jest "Suka" Katarzyny Grygi. Muszę przyznać z największą szczerością, że przez kilkadziesiąt pierwszych stron książki trochę się męczyłam, by później zatopić się w niej całkowicie. Proza Katarzyny Grygi, to historia młodej kobiety o wymownym imieniu Suka. Tytułowa bohaterka mieszka w Warszawie, jest wolnym strzelcem jeżeli chodzi o życie zawodowe, ale dzięki temu czuje się niezależna, a i na zarobki narzekać nie może. Suka jest kobietą biseksualną, ma więc problemy zarówno natury damsko- męskiej, jak i damsko-damskiej. Bohaterka jest dość specyficzna, można by rzecz mało sympatyczna, zdystansowana do ludzi i nielubiąca bezpośredniego kontaktu z innymi, ani tak zwanej "gadki-szmatki" o wszystkim i o niczym. Suka na początku trochę szokuje swoim podejściem do życia, słownictem i zachowaniem, momentami odstrasza i przeraża, by później w wielu momentach pozytywnie zaskoczyć. Główna bohaterka, to kobieta konkretna, pewna siebie i zdeterminowana. Wie czego chce i nie daje się nabrać na oklepane banały. W pewnym momencie jednak traci pracę i musi szukać takiej bardziej na stałe. Trafia do korporacji - i tutaj mamy pełny, rzetelny i klarowny obraz systemu wielkich, międzynarodowych firm: przedmiotowe traktowanie, harówka po godzinach, praca za darmo, brak szacunku i uwagi szefa - to wszystko jak najbardziej wspisuje się w obraz dzisiejszych korporacji. 
Książka nie jest nudnym i naiwnym romansidłem, ani słowotokiem sfrustrowanej trzydziestolatki, ale odważnym manifestem i głosem osób z mojego pokolenia. Powieść jest mocna, ostra i konkretna - nie ma tu miejsca na banały, piękne słówka, czy infantylne czasami opisy relacji międzyludzkich. To książka bardzo prawdziwa, ale i niełatwa w odbiorze. Polecam ją jednak wszystkim bardzo gorąco i czekam na kolejną powieść Katarzyny Grygi, która ma się ukazać podobno jeszcze tej jesieni.

To tyle na dziś! A Wy polecicie mi może coś ciekawego do czytania? Za kilkanaście dni lecę do Polski i planuję szturm na księgarnię, a więc wszelkie sugestie mile widziane :) 

Miłego dnia!

Monday, April 14, 2014

Powiew świeżości na polskiej scenie internetowej - gorąco polecam!

   
     Minęło sporo czasu od ostatniego wpisu na blogu, w którym cokolwiek bym polecała, a więc czas nadrobić zaległości ;) Jako, że lubię pomagać innym i wspierać interesujące i wartościowe projekty, tak właśnie dziś z przyjemnością chciałabym Wam zarekomendować coś ciekawego.
 
Portali informacyjnych w polskiej sieci jest dość dużo, ale niestety nie każdy z nich jest opiniotwórczy, rzetelny i niesie za sobą ciekawy przekaz. Nie chcę w tym miejscu wymieniać z nazwy kilku największych gigantów na rynku stron z newsami, ale chyba każdy wie dobrze, o których mowa.

Od kilku miesięcy prężnie działa i rozwija się strona internetowa z najnowszymi informacjami, a także wieloma innymi ciekawymi zakładkami. Tym, którzy jeszcze nie znają NEOMEDII, chciałabym krótko przybliżyć jej atuty. To strona bardzo nowoczesna, pełna soczystych kolorów, które dodają jej uroku i świeżości. Innymi zaletami jest klarowność i przejrzystość informacji oraz różnorodne zakładki, w których każdy znajdzie coś dla siebie: aktualności, gospodarka, strefa kobieca, strefa męska, nauka i technika, sport, kultura czy moda i trendy. 

Myślę, że NEOMEDIA może stać się konkurencją dla najbardziej popularnych obecnie w Polsce portali informacyjnych. Polecam zajrzeć na stronę i osobiście się przekonać, że warto na niej zostać na dłużej.

Tutaj możecie zobaczyć szczegółową prezentację portalu. Gorąco zachęcam do odwiedzenia :) A co Wy sądzicie o NEOMEDII?

Miłego popołudnia!


Thursday, April 3, 2014

Przedwiosenne kadry z Franche Comte

    Wiosna przyszła niepostrzeżenie i możemy cieszyć się słońcem, ciepłem i długim dniem (w Pontarlier słońce zachodzi kilka minut po 20:00!). Tak więc wykorzystując pierwsze przedwiosenne dni, postanowiliśmy jak co niedziela pozwiedzać okolicę :) 

Zapraszam do wycieczki po naszym pięknym regionie. Poniżej zdjęcia zarówno z naszego departamentu Doubs, jak również z sąsiedniego - Jura. Może planując na przykład długi weekend majowy skusicie się na odwiedzenie pięknego regionu jakim jest Franche Comte? Gorąco polecam!

Miłego wieczoru!

W drodze do La Source de la Loue ( źródła jednej z rzek w naszym departamencie)

A oto i źródło rzeki Loue - prawda, że piękna kaskada?


La Loue

Belvedere de Renedale



W oddali miasteczko Ornans, o którym wspominała tutaj

Gorges de la Saine, czyli blisko źródła kolejnej rzeki we Franche Comte (tutaj już departament Jura)


Le Lac de Chalain, czyli piękne i urokliwie położone jezioro (znajduje się pomiędzy Champagnole i Lons le Saunier w departamencie Jura)

Les Cascades du Herisson


Największy wodospad spośród 7 kaskad Herisson




Monday, March 17, 2014

Francja - elegancja, czyli o stereotypach

    W jednym z felietonów na sophisti.pl pisałam już o "francuskim stylu" i "paryskim szyku". Nie mogę jednak powstrzymać się, aby nie poruszyć i nie rozwinąć tego tematu, tym razem na swoim blogu.

Na początku śmieszyły mnie te zachwyty i peany pochwalne, których mnóstwo w polskich mediach i blogosferze pt. "jakie to Francuzki są szykowne" i w ogóle jaki to one mają wspaniały styl. Po ponad dwóch latach mieszkania na francuskiej ziemi, szczerze mówiąc nóż już mi się powoli w kieszeni otwiera, kiedy po raz kolejny czytam następne bzdury o "french style". Od razu uprzedzam, że to co tu przeczytacie, to moje subiektywne obserwacje i odczucia i szanuję to, że każdy może mieć swoje zdanie. Liczę jednak, że ten szacunek działa w dwie strony. Tak czy siak, przejdźmy do konkretów.

Czy stylem można nazwać sposób ubierania się, który widać na co drugiej dziewczynie we Francji? Czy noszenie ciemnych, stonowanych kolorów, balerinek, prostych żakietów/ sweterków i wąskich czarnych spodni można zdefiniować jako konkretny, modowy styl? Tak właśnie wyglądają francuskie ulice od Paryża po Marsylię: chodzące klony w takich samych barwach i fasonach. Na modzie nie znam się za bardzo, ale mam oczy i jakieś wyczucie estetyki. Zawsze myślałam, że posiadanie swojego stylu wiąże się z indywidualnym podejściem, ze znajomością trendów, ale nie ze ślepym podążaniem za nimi i braniem wszystkiego 1:1. To co widać na francuskich ulicach, to prawie identycznie ubrane kobiety, które można od siebie odróżnić jedynie po kolorze włosów, czy torebki. Oczywiście są dziewczyny, które eksperymentują z modą, chcą być oryginalne, szperają w sieci czy w małych butikach w poszukiwaniu modowych perełek. Większość młodych Francuzek jednak ubiera się w sieciówkach i uwierzcie mi, że naprawdę niewiele osób w kraju nad Sekwaną stać na to, by odwiedzać butiki znanych projektantów...

Poza tym, na ulicach zarówno Paryża, Lyonu czy mojego prowincjonalnego Pontarlier widziałam już tyle "modowych koszmarków", że czasami żałuję, iż nie miałam przy sobie aparatu fotograficznego. Zapewniam, że wyżej wymienione "stylizacje" bez szwanku mogłyby stanąć w konkury z "perełkami", które można oglądać na znanej już dobrze w Polsce stronie, Faszyn from Raszyn.

Polakom wydaje się, że wszędzie dobrze tam, gdzie nas nie ma i że zachód Europy, to taka Arkadia, do której nam jeszcze bardzo daleko. Dlaczego tyle kompleksów tkwi w naszym narodzie? Dlaczego nie spojrzymy na polskie ulice? Czemu nie widzimy jak atrakcyjne, pomysłowe i kobiece są nasze rodzime Polki, a wychwalamy "francuski styl", który według mojej subiektywnej opinii w ogóle nie istnieje? Na ulicach Warszawy, czy innych miast w Polsce widać więcej kolorów, odwagi, ciekawych zestawień. Naprawdę wkurza mnie zachwyt nad "paryskim szykiem", co najlepiej zobrazuje powiedzenie: "cudze chwalicie, swojego nie znacie". Oczywiście i na naszych rodzimych ulicach nie brakuje swoistych "perełek", takich jak białe kozaczki, tandetne kożuszki, futerka, różowe tipsy, czy inne tego rodzaju "cuda wianki". Myślę jednak, że Polki ubierają się ogólnie rzecz biorąc ciekawiej i odważniej (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), niż Francuzki.

Kolejna kwestia wałkowana w idiotycznych poradnikach, telewizjach śniadaniowych czy na blogach pod tytułem: "dlaczego Francuzki nie tyją"? Znowu nie rozumiem sensu powtarzania tak idiotycznych banałów i wałkowania utartych już do granic możliwości stereotypów. Tak się składa, że i owszem, kobiety we Francji są z reguły szczupłe, albo wręcz chude, ale nie wszystkie! Widać na francuskich ulicach co raz więcej pań (i panów również) z nadwagą, albo wręcz otyłych i uwierzcie mi, że nie są to turystki ze Stanów, czy Anglii, tylko rodowite Francuzki. No, ale powracając do głównego pytania dlaczego kobiety nad Sekwaną niby nie tyją, spieszę z prostą i banalną odpowiedzią: bo jedzą rozsądnie i z głową! Codzienne posiłki w tych samych godzinach, brak podjadania i litry wody mineralnej. Oto i cały sekret ich szczupłości. Francuzki nie lubią się pocić na siłowni i absolutnie nie zamęczają się godzinnymi treningami. Dużo spacerują (o ile mają na to czas), a z większych aktywności fizycznych wybierają zumbę, salsę, jogę czy pilates. Część z nich uprawia też jogging, ale nie jest to absolutnie "sport narodowy". 

Kobiety nad Sekwaną nie rozmawiają o dietach (bo ich nie stosują) i wypoconych godzinach na siłowni. Cieszą się jedzeniem, traktują je jako jedną z ogromnych przyjemności i niczego sobie nie odmawiają. Oczywiście nie obżerają się i nie traktują swojego ciała jak śmietnik. Jedzą zdrowo, rozsądnie i regularnie! Dodatkowo niektórzy twierdzą, że są obdarzone dobrymi genami i mają świetną przemianę materii. Obstawałbym jednak przy wersji z mądrym, regularnym odżywianiem się, nie gloryfikując jakichś nadprzyrodzonych zdolności. 

No i ostatnia kwestia, czyli szeroko pojęte dbanie o siebie i makijaż. Nieprawdą jest na przykład, że francuskie kobiety używają tylko czerwonego lakieru do paznokci. Na ich dłoniach często widać odcienie zieleni, żółci, różu czy fioletu, a nawet czerni. Mało tego, rzadkością nie są poobgryzane paznokcie z odpryśniętym już manicure. Tak więc karmienie Polek bzdurami, że wszystkie Francuzki dbają o swoje dłonie i skrupulatnie je pielęgnują, jest po prostu kłamstwem.

Jeżeli zaś chodzi o makijaż, to z moich subiektywnych obserwacji wynika, że jakieś 40% francuskich kobiet w ogóle się nie maluje (i nie koloryzuje włosów strasząc siwizną tuż pod trzydziestce), kolejne 40% robi ze swojej twarzy istne płótno malarskie, które wygląda jak dzieło przedszkolaka, no i ostatnie 10%, które do kwestii makijażu podchodzi bardzo skrupulatnie i z głową. Grupa kobiet (i bardzo młodych nastolatek), która traktuje swoją twarz ogromną liczbą "upiększaczy" i różnego rodzaju mazideł, powinna mieć jakiś odgórny zakaz ich stosowania. Grube, czarne kreski na powiekach, cienie w kolorze błękitu czy wściekłego różu, policzki a' la clown i mocno zaznaczone usta - tak wyglądające panie, to bardzo częsty widok na francuskich ulicach. Jak na mój gust - naprawdę nie ma się czym zachwycać...

Podsumowując: nie lubię generalizowania i wrzucania wszystkiego jak leci do jednego worka. Walczę cały czas ze stereotypami, choć to walka niełatwa niestety. Myślę też, że w każdym kraju, mieście czy zakątku świata można spotkać ludzi i pięknych i tych mniej urodziwych, świetnie ubranych lub mówiąc krótko "przebranych"; zadbanych i szczupłych, jak i takich, którzy do swojego wyglądu nie przykuwają najmniejszej wagi. I super, że świat jest taki różnorodny i pełen kontrastów. Dzięki temu właśnie jest taki ciekawy i inspirujący! Oklepane teksty i zdarte już do granic możliwości stereotypy odłóżmy już jednak na półkę :)

Trochę długi wyszedł mój wywód, ale mam nadzieję, że znajdą się osoby, które dobrną do końca. Jestem ciekawa Waszych opinii w powyższym temacie. Miłego wieczoru i do następnego wpisu!


Sunday, March 9, 2014

Weekend w Strasbourgu

    Kilka tygodni temu postanowiliśmy wybrać się na weekend do stolicy Alzacji. Główną okazją i przyczyną naszego wyjazdu były moje 30. urodziny (tak, tak wiem: jestem już stara ;) Chciałam jakoś uczcić ten wyjątkowy dzień i na początku braliśmy pod uwagę wypad do Paryża, ale odległość i fakt, że już tam byliśmy kilkakrotnie sprawiły, iż stanęło na pomyśle o wyjeździe do Strasbourga.

Stolica Alzacji, to dość spore miasto jak na francuskie realia (mieszka tam ponad 270 tysięcy osób). Strasbourg urzekł nas przepiękną architekturą, malowniczą starówką i dobrą kuchnią. Nie jest to jednak miasto typowo "francuskie", co widać na każdym kroku. Myślę, że wiele osób zgodzi się, że stolica Alzacji bardziej przypomina niemieckie miasteczko, niż francuską ziemię. Różnic między Strasbourgiem, a innymi miastami w kraju nad Sekwaną jest kilka, a przede wszystkim zupełnie inna kuchnia, czyli dużo kiszonej kapusty, tłuste kiełbasy, piwo - to wszystko jest właśnie w takim niemieckim klimacie. Poza tym restauracje w stolicy Alzacji są otwarte praktycznie od rana do nocy, bez żadnych przerw, czego nie uświadczysz w innych miastach we Francji gdzie posiłek można skonsumować między 12:00 a 14:00, a później między 19:00 a 21:00 (mniej więcej tak to wygląda np. w Paryżu, w Lyonie, czy w innych większych/ mniejszych miejscowościach).

Strasbourg, to miasto pełne turystów, stąd też chyba mało sympatyczne podejście do klientów w tutejszych kioskach i sklepach z pamiątkami. Rozumiem jak najbardziej zmęczenie coraz to nowymi zwiedzającymi, ale z drugiej strony z tak obcesowym traktowaniem klientów nie spotkałam się we Francji nigdzie (no oczywiście oprócz Paryża - tamtejsi kelnerzy i sprzedawcy słyną wręcz ze swojej "niesympatyczności").

Jedyne co nam się nie za bardzo udało podczas weekendu w stolicy Alzacji, to pogoda... Praktycznie cały czas padał deszcz i przemokliśmy do suchej nitki! Tak, czy siak wyjazd był świetny, co mam nadzieję oddadzą zdjęcia choć w maleńkim stopniu. Od razu przepraszam za ich jakość: pochmurne, deszczowe niebo niezbyt sprzyja pięknym fotografiom... 

Będąc w Strasbourgu koniecznie musicie spróbować flammekuehce, czyli tradycyjnego alzackiego dania, które składa się z chrupkiego ciasta prosto z pieca, śmietany, boczku i cebuli. Dla wszystkich wielbicieli takich dość "ciężkich" smaków polecam ten regionalny przysmak. Poza tym warto skusić się na kiszoną kapustę i lampkę lokalnego, alzackiego wina (nie jest najlepsze we Francji, ale generalnie bardzo smaczne). Lokalna kuchnia należy do raczej ciężkostrawnych i na pewno nie jest dietetyczna, ale będąc w Strasbourgu byłoby wręcz grzechem nie skusić się na tutejsze przysmaki :)

Miłego weekendu!

Kamienice, które mnie urzekły :)


Ulica, gdzie znajdował się nasz hotel


Nasz hotel

Stare miasto w Strasbourgu







Katedra Najświętszej Marii Panny



























Dworzec kolejowy w Strasbourgu

Okolice dworca






Dworzec od środka

Petite France




















Budynek liceum - prawda, że przepiękny?


Parlament Europejski